Featured Slider

Nie marnuję jedzenia

Od dziecka, kiedy rozpoczynaliśmy nowy bochenek chleba w domu rodzinnym, robiliśmy na nim nożem znak krzyża świętego. To był odruch bezwarunkowy. Nie do końca nawet miał wydźwięk religijny, chodziło bardziej o znak wdzięczności za to że tego chleba nam nie brakuje.

Pokolenie moich rodziców i dziadków znało inny świat. Ja, dorastająca w latach 90. już byłam świadkiem tej przemiany gospodarczej, która zapełniła sklepy produktami dostępnymi przez cały rok, bez większych ograniczeń.
Ale pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem pomarańcze były tylko na Boże Narodzenie. Pamiętam jak wyczekiwałam paczki od Mamy z pracy. A w paczce słodkości, których nie miałam na co dzień. I pomarańcze.

Zdrowy chlebek bananowy - jesienny comfort food


U mnie w domu piekło się ciasta co niedzielę. Chyba moje pierwsze wspomnienia związane z Mamą, kojarzące się z jej osobą, to zapach pieczonego ciasta, ulotna mgiełka z cukru pudru, którą posypywała kruszonkę. Odgłos ucierania masła z cukrem za pomocą drewnianej pałki.

Do tej pory pieczenie domowych ciast jest dla mnie synonimem domu, rodzinnego ciepła, pielęgnowania tradycji.

Gdybym mogła piekłabym ciasta codziennie. Mam skrupulatną naturę, lubię robić wszystko tak jak powinno być zrobione. Lubię odważać składniki, mieszać je dokładnie. Postępować krok za krokiem. Szefem kuchni, pełnym szalonej twórczej kreacji, na pewno nie mogłabym być. Ale myślę, że jako cukiernik, odtwarzający w ciastach reakcje chemiczne, odnalazłabym się doskonale. Masło musi być miękkie, nie z lodówki, wszystkie składniki w temperaturze pokojowej. Czekoladę podgrzewamy i zostawiamy do ostygnięcia. Żelatynę wlewamy małymi porcjami, delikatnie mieszając z kremem.

Sen nocy leśnej - galaretka porzeczkowa z malinami i jeżynami



Gdybym miała zapaść w sen i byłby to sen nocy letniej śniłabym o zapachu porzeczek i malin, o cieple bijącym od nagrzanych traw, o wieczorze, który przynosi lekki powiew chłodu. Śniłabym o wieczornej rosie, o małej kuchni ze starym piecem rozpalanym węglem, o wiadrach porzeczek, które Mama przerabia na soki i dżemy, a czasem nawet na galaretki.

Mówi się, że rzeczy nie trwają wiecznie, że nasz świat przemija. Czy rzeczywiście tak jest...to raczej my przemijamy, tracimy najbliższych, sami każdego dnia przechodzimy coraz dalej i dalej. A krzaki czerwonych porzeczek rosną do tej pory. W tym roku znów miały owoce. Tak jak od dobrych 25 lat. Stara grusza stoi jak stała, pewnie na jesieni znów zasypie się słodkimi owocami. Tylko nie ma już nikogo kto je dla mnie pozbiera i poukłada w skrzyniach na zimę. Maliny dalej rosną, tylko ten jeden rządek. Słodziutkich, pachnących wakacjami, różowych owoców nie zbierze nikt do miseczki żeby czekały aż się pojawię w domu. Morele obsypały się różowymi kwiatami na wiosnę, tak jak robią to od 30 lat. Dotykam szorstkiej kory wiśni szklanki, pod fakturą drzewa kryją się wspomnienia. Kiedy zamknę oczy i odsunę na bok szumy codzienności znów widzę siebie z kucykami, widzę Mamę gotującą na starej kuchni ziemniaki, krzyczy do mnie żebym nazbierała wiśni szklanek.

Mur Berliński, Mauerpark i herbata z trawy cytrynowej

Ostatnia niedziela przywitała nas deszczem. Pierwotne ambitne plany zostały odłożone na przyszłość. Deszcz jako główny winowajca dosłownie...spadł nam z nieba. Po sobotniej wizycie w IKEA, gdzie standardowo kupiliśmy sitko do sałaty i wydaliśmy miliony Euro, oraz skręcaniu mebli i układaniu osprzętów kuchennych byliśmy wykończeni. Jednak Berlin kusił nas swym czarem, którego zwłaszcza wiosną i latem mu nie brakuje. Deszcz litościwie przestał padać, rowery zostały wyprowadzone na berlińskie ścieżki rowerowe i pojechaliśmy.

Uwielbiam lato nie tyle z powodu ciepła co z powodu tego cudownego słońca, które pozwala na takie ekscesy jak wyruszenie na przejażdżkę rowerową o godz. 18:00.